Kontakt: feliks39@o2.pl  
Feliks Trusiewicz
 książki, które napisał

ROK 2013



Relacja z podróży na Wołyń w roku 2013


W roku 1990 z żoną i synem Andrzejem pierwszy raz przybyliśmy na Wołyń do miejsca gdzie kiedyś istniała moja rodzinna kol. Obórki. Wówczas usiłowałem odnaleźć grób wymordowanych w listopadzie 1942 roku mieszkańców tej kolonii, jednak bez skutku. Teren był tak zarośnięty drzewami i krzakami, że grobu nie odnalazłem i przywieziony krzyż postawiliśmy w miejscu gdzie był kiedyś dom mojej stryjenki Leonowej.

W roku 1991 po raz drugi odwiedziłem to miejsce. Tym razem z synami — Ryszardem i Andrzejem oraz z naszą kuzynką, Jadwigą Horoszkiewicz. Wtedy Ukraińcy ze wsi Rudniki pomogli nam odnaleźć miejsce gdzie zakopano pomordowanych. Uporządkowaliśmy to miejsce, ogrodziliśmy i postawiliśmy krzyż. Odnaleziona mogiła nie była miejscem wszystkich ofiar osiedla. Czternastu mężczyzn z Obórek wywieziono wówczas do Cumania, gdzie ich wymordowano i zakopano gdzieś w lesie. Pojechaliśmy wtedy do Cumania w nadziei, że od tamtejszych mieszkańców dowiemy się gdzie ich zakopano. Czas mieliśmy ograniczony, synowie moi musieli wracać do swojej pracy, z tego powodu nie mieliśmy możności przeprowadzenia szerszego wywiadu z mieszkańcami Cumania i po rozmowie z kilkoma osobami, które nic nie wiedziały o tym wydarzeniu, wróciliśmy do domu.

Kolejną pielgrzymkę do grobu w Obórkach wykonałem w roku 2002 z synem Andrzejem. Towarzyszyła nam moja wnuczka Ania, córka Andrzeja.

Czwarte z kolei odwiedziny grobu w Obórkach wykonałem w roku 2010 w towarzystwie synów - Ryszarda i Andrzeja i znów była z nami Ania.

Wszystkie te wyjazdy były bardzo uciążliwe, jechaliśmy bowiem samochodem z Wrocławia do Łucka, w ciągu dnia pokonując ponad 700 km, w nienajlepszych warunkach drogowych i długim postojem na punktach granicznych. Po przenocowaniu w hotelu w Łucku, wczesnym rankiem, jechaliśmy po fatalnych ukraińskich drogach do wsi Rudniki, oddalonej od Łucka o 50 km. Tam wynajętą furmanką dojeżdżaliśmy do mogiły położonej w lasach około trzy kilometry od Rudnik. W tym samym dniu powrót do hotelu w Łucku i następnego dnia rano wyjazd do Wrocławia.

Z uwagi na mój wiek i trud podróży, nie planowałem już kolejnej pielgrzymki do grobu w Obórkach, jednak brak wiedzy gdzie znajduje się mogiła czternastu mężczyzn z Obórek nie dawał mi spokoju. Ciągle miałem wyrzuty, że nie wyczerpałem wszystkich środków do odnalezienia tej mogiły, postawienia tam krzyża i oznaczenie na mapie jej lokalizacji celem przekazania dla odpowiednich polskich władz zajmujących się poszukiwaniem i ochroną takich mogił.

Po głębokim przemyśleniu doszedłem do wniosku, iż póki moja kondycja zdrowotna pozwala mi na to, powinienem działać i to niezwłocznie. Należy udać się do Cumania, dotrzeć do ludzi którzy jeszcze żyją i pamiętają tamto, na pewno głośne w tym osiedlu, wydarzenie z roku 1942, kiedy szucmani wymordowali kilkunastoosobową grupę Polaków. Miałem nadzieję, że ci ludzie pomogą mi odnaleźć mogiłę tych ofiar.

Nie mogłem jechać sam. Liczyłem na moich synów. Rysio nie mógł, z powodu stanu zdrowia jego żony, Urszuli. Pozostał mi najmłodszy mój syn Andrzej. On zawsze chętnie deklaruje się do mojej dyspozycji. Moje pytanie, czy zechce kolejny raz (a byłby to już piąty) pojechać ze mną na Wołyń przyjął bez entuzjazmu, bo była to nie łatwa dla niego decyzja, ale nie odmówił i jak on zwykle nie lubi zwlekać, od razu zapowiedział wyjazd w najbliższych dniach.

Wyruszyliśmy 20 czerwca rano o godzinie piątej. Przed nami cały dzień jazdy do Łucka, gdzie w hotelu mamy zarezerwowane dwa pokoje. Było to przedsięwzięcie śmiałe i ryzykowne, przede wszystkim dla Andrzeja. Jechać w taką daleką drogę w dodatku za granicę ze starym ojcem, samochodem wprawdzie dobrej marki ale już wyeksploatowanym, który będzie musiał pokonać „tor przeszkód” jaki stanowią drogi na Ukrainie. Mogły się zdarzyć różne nieprzewidziane wypadki wobec których na tamtym terenie bylibyśmy całkiem bezradni. Mój kochany syn był świadom tego, jednak podjął to śmiałe wyzwanie. Był to kolejny przykład i dowód jego silnego emocjonalnego związku z tragiczną historią naszej rodziny. W tym aspekcie zawsze mogłem na niego liczyć jak i na całą jego rodzinę, szczególnie na córkę Anię, moją wnuczkę, która już dwukrotnie odwiedziła z nami mogiłę w Obórkach.

A zatem jedziemy, pędzimy autostradą z Wrocławia. Przemknęliśmy obok Opola, Katowic, Krakowa i dalej tą samą drogą do Tarnowa. Tu autostrada się skończyła, a my nadal kontynuujemy naszą podróż, już zwyczajną, ale również dobrą drogą przez Przemyśl, do granicy. Stoimy w długiej kolejce na punkcie granicznym. Andrzej wykorzystuje przywilej mego wieku i świadectwo lekarskie określające moją kondycję zdrowotną i uzyskuje zgodę na przesunięcie naszego samochodu do przodu. Dzięki temu nasz postój nie był długi i po załatwieniu wszystkich kontrolnych formalności przekroczyliśmy granicę i jechaliśmy w kierunku Lwowa. To drogie nam miasto widzieliśmy z daleka, jadąc obwodnicą obok nowego stadionu. Na tym odcinku mieliśmy jeszcze drogę dobrą, ale tuż za Lwowem, w kierunku Łucka, zaczął się horror pokonywania wykrotów drogowych. Andrzej z trudem i ostrożnością manewrował omijając doły, chroniąc samochód przed uszkodzeniem. Po czterech godzinach zmagania się z pokonaniem tego ostatniego odcinka naszej trasy dotarliśmy do hotelu w Łucku. Był jeszcze dzień i piękna pogoda. Po odświeżeniu się po podróży udaliśmy się na obiad do (chyba czeskiej) restauracji przed którą w oczy się rzuca piękny brązowy posąg „Dzielnego wojaka Szwejka”. Podano nam doskonały obiad, a zwłaszcza znakomite piwo, też chyba czeskie.

Po zasłużonym odpoczynku w doskonałych hotelowych warunkach, rano ustaliliśmy program na cały dzień, a oto on: jedziemy do Cumania poszukiwać grobu czternastu mężczyzn z Obórek. To był główny cel naszej podróży. Jeżeli tok naszych poszukiwań będzie pomyślny lub obiecujący, poświęcimy na to cały dzień i na noc wrócimy do hotelu w Łucku, a grób w Obórkach odwiedzimy w dniu następnym. Po ustaleniach w tymże hotelu, spożyliśmy śniadanie i drogą w kierunku Równego wyruszyliśmy do Cumania. Przejeżdżaliśmy koło Ołyki i tu pomyliliśmy drogę. Zamiast skręcić na lewo do Cumania, pojechaliśmy prosto i znaleźliśmy się w Klewaniu. Mimo, że odwiedzenie tego miasteczka nie było w naszym planie gdyż zależało nam na czasie, ja ucieszyłem się z okazji zobaczenia tego miejsca, dla którego mam tyle sentymentu…

Przy dojeździe do Klewania rzut oka na piękną panoramę tego miasta, wjazd pod górę i zatrzymujemy się koło kościoła. Andrzej poszedł kupić wodę do picia i znicze. Ja patrzyłem na kościół, który był zamknięty, ale dowiedziałem się, że w niedzielę odprawia się tam nabożeństwo. Informacji tej udzieliła mi młodziutka dziewczynka, która oświadczyła mi też, że jest prawnuczką Gieni Domalewskiej (mojej koleżanki z lat dziecięcych). Gienia od kilku lat nie żyje. Jej dom, gdzie nadal mieszka jej rodzina, jest obok kościoła.

Klewań wygląda teraz jak zaniedbana uboga mieścina. Jedynym bogactwem i atrakcją tej miejscowości są zabytkowe budowle: zamek, kościół i cerkiew. Poza tym, patrząc z wysokości położenia miasteczka, nadal urzeka piękno otaczającego krajobrazu. Nie widziałem tylko budynku szkoły na Szwajcarach. Nie wiem, co z nim się stało.

Z Klewania do Cumania mieliśmy jedenaście kilometrów. Gdy wjechaliśmy do tego osiedla, skierowaliśmy się do cerkwi. Chcieliśmy rozmawiać z popem. Niestety, batiuszka w tym dniu nie był obecny w Cumaniu. Koło cerkwi spotkaliśmy człowieka w wieku około 60-ciu lat, a więc urodzonego już po wojnie. Oczywiście, nie oczekiwaliśmy od niego informacji dotyczącej interesującej nas sprawy ale ten człowiek okazał się życzliwym dla nas i jako, że znał wszystkich mieszkańców Cumania, obiecał skontaktować nas z osobami, które pamiętają te czasy. kiedy w lesie koło Cumania szucmani zamordowali kilkunastu Polaków. No i rozpoczęliśmy objazd tego dużego osiedla pod kierunkiem tego człowieka, którego imienia nie zapamiętałem. Kontaktował on nas z wieloma osobami, które pamiętają o tym wydarzeniu i teren gdzie dokonano tego mordu, ale nie podejmowali się odszukania miejsca, gdzie ich zakopano. Teraz jest tam dziki las, gęsto podszyty krzakami. Wiek i fizyczna kondycja tych ludzi nie pozwala na chodzenie po lesie i zaroślach. Zdaniem naszego przewodnika, jeden z najważniejszych świadków, ten, który brał udział w zakopywaniu ofiar, żyje, ale na kilka dni wyjechał do Dubna.

Po rozmowie z wieloma ludźmi doszedłem do smutnego wniosku, że moja nadzieja doznała porażki. W ciągu jednego dnia nie podobna załatwić tej sprawy, trzeba by kilku dni i wielu ludzi dla odnalezienia tej mogiły. Upewniłem się jednak, że wywieziono ich z Cumania drogą do Bereścian i wymordowano w lesie w pobliżu drogi, po lewej jej stronie, przed tak zwanymi ługami (bagnami).

Pojechaliśmy jeszcze z naszym przewodnikiem do byłej siedziby szucmanów na „Wyspie”. Tam do dziś istnieje budynek, w którym więziono mężczyzn z Obórek. Obok tego budynku jest teraz okazałe, otoczone kwiatami epitafium. Na granitowych płytach wyryto kilkadziesiąt ukraińskich nazwisk. Niektóre mi znane, z Żurawicz i Czernyża. Spojrzałem wyżej na napis, który informuje, że są to ofiary ukraińskich bohaterów rozstrzelanych przez NKWD w roku 1945. A więc są to ci, a przynajmniej wielu z nich, którzy aresztowali i wymordowali naszych mężczyzn i brali udział w pacyfikacji Obórek. Patrząc na to, nasuwały mi się następujące skojarzenia i aforyzmy: „Los ludzki jak fortuna, kołem się toczy”. Lub: „Nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka”. Czyli: mordowali niewinnych ludzi, nie wiedząc, że wkrótce ktoś inny sięgnie po ich głowy. Było już sporo po południu, gdy uznaliśmy, że naszą cumańską wyprawę musimy zakończyć nie osiągając oczekiwanego rezultatu.

Podziękowaliśmy naszemu przewodnikowi i wynagrodziliśmy za poniesiony przez niego trud. Człowiek ten poprosił o nasz adres i obiecał, że będzie kontynuował poszukiwanie ,a o rezultacie nas zawiadomi. Było jeszcze dość czasu, aby jeszcze w tym dniu odwiedzić grób w Obórkach i wrócić na noc do hotelu w Łucku. Drogą przez Bereściany, Harajmówkę i Czernyż przybyliśmy do Rudnik. Tu wynajęliśmy furmankę, która zawiozła nas do mogiły w Obórkach. Wzruszony witałem to drogie mojemu sercu miejsce, zdając sobie sprawę z tego, że są to chyba ostatnie w moim życiu odwiedziny. Zastaliśmy grób ogrodzony i krzyże nienaruszone. Przywitała nas chmara komarów, toteż po krótkiej modlitwie i zapaleniu znicza szybko wyjechaliśmy z lasu. Po powrocie do wsi, rozliczyliśmy się i podziękowali synowi Danyły Czerniaka za ogrodzenie mogiły i postawienie pięknego krzyża. Odwiedziliśmy jeszcze starostę (sołtysa) - Dymitra i wyruszyliśmy do Łucka. I znów jechaliśmy fatalnej jakości drogą. Spotkanego mężczyznę zapytaliśmy jaką będziemy mieli dalszą drogę, do Łucka. Normalną, odpowiedział. Tamtejsi ludzie mają skromne wymagania. Prymitywizm i ubóstwo infrastruktury ich nie zraża, cierpliwie to znoszą. Sądzę, że są to jeszcze posowieckie relikty mentalności.

Po przybyciu do hotelu i krótkim odpoczynku, wyszliśmy do miasta. Była piękna pogoda. Długi czerwcowy dzień zbliżał się ku końcowi. Zdążyliśmy jeszcze zwiedzić pobliski piękny, zabytkowy, prawosławny sobór, zjedliśmy kolację w restauracji „Pod Szejkiem” i wróciliśmy do hotelu. Jutro czekała nas długa wyczerpująca droga do domu. Konieczny był solidny wypoczynek, zwłaszcza Andrzejowi, który siądzie za kierownicą.

Po kąpieli usiłowałem usnąć, ale bezskutecznie. Nurtowały mnie różne myśli, szczególnie te traumatyczne, które niósł oddech krwawej historii tej ziemi, ale też wynikające z fiaska naszej cumańskiej misji. Pewną ulgę w tej drugiej kwestii niosło mi rozumowanie, że chociaż misja zakończyła się niepowodzeniem, to obowiązek został spełniony. Jednak uczucie żalu pozostało, że tą inicjatywę powinienem podjąć kilka lat wcześniej, kiedy żyło jeszcze więcej świadków wydarzenia z 14 listopada 1942roku w Cumaniu. Myśli moje drążyły jeszcze inne odczucia, te przesycone sentymentem do ziemi ojczystej. Liczyłem się z tym, że odwiedzam Wołyń i patrzę na znane mi strony ostatni raz w moim życiu… Oprócz miejsca, gdzie było kiedyś moje rodzinne osiedle i mogiła jego mieszkańców, ogromnie wzruszył mnie Klewań, gdzie przeżyłem ważne epizody mego życia. Najpierw, jako dziecko, w latach 1933/1934 byłem tam uczniem 5-tej klasy i mieszkałem u Jani j Leonarda Korneluków, będąc pod ich opieką. Ten okres mojego dziecięctwa kojarzy mi się z chorobą i śmiercią mego ukochanego ojca. Było to ciężkie moje przeżycie... Ale w Klweaniu spędziłem też niezapomniany, szczęśliwy okres mego życia, będąc już w wieku młodzieńczym. Była wiosna i lato roku 1938 roku. Pracowałem tam w zakładzie odlewniczo-ślusarskim pana Henzolta jako uczeń i praktykant. W tym czasie poznałem Klewań i jego okolice w całej wiosennej, przeuroczej krasie. Patrząc w kierunku północnym od domu Korneluków, położonym na skraju wysokiej góry, na dole szeroko rozpościerały się zielone błonia, przez które płynęła błękitna wstęga rzeki Stubła, a dalej w kierunku Cumania widziało się ciemnozieloną ścianę sosnowego boru. W kierunku południowym i wschodnim teren od Klewania coraz bardziej wznosił się i obfitował w doliny i góry, wśród których były przepastne tajemne wąwozy obficie porośnięte różnymi krzewami, wiosną pokryte kwieciem, napawające powietrze przepysznym aromatem. Poprzez ten teren wiodła droga (szosa) do Równego. Miejscami wstęga tej drogi pokonywała ostre wzniesienia i wyglądała jakby wiodąca do nieba, później równie ostro spadała w dół. Była to trasa naszych szaleńczych rajdów rowerowych, które urządzaliśmy w dniach wolnych od zajęć.

W tym czasie w Klewaniu dostąpił mnie szczególny zaszczyt. Jania i Leonard Kornelukowie poprosili mnie na Ojca Chrzestnego dla ich syna Leszka. Była to dla mnie ogromna niespodzianka, gdyż w owym czasie miałem zaledwie 17 lat . Matką Chrzestną była znacznie ode mnie starsza Władzia Kuczyńska z Michałówki. Krysia wówczas miała około 3 latka. Było to cudowne dziecko przeze mnie bardzo kochane, już wtedy pięknie śpiewała.

Historia terenu który z Andrzejem przejechaliśmy w minionym dniu jest znamienna, szczególnie okolice Ołyki, Klewania i Cumania gdzie stykały się posiadłości i wpływy dwóch rodów magnackich: Radziwiłłów z Ołyki i Czartoryskich z Klewania. Oba te rody odegrały w tej części Wołynia wielką rolę gospodarczą: budując kościoły, drogi, koleje żelazne i zakłady przemysłu drzewnego, a także potężne zamki w Ołyce i Klewaniu, broniące tych terenów przed najeźdźcami.

Przed oczyma miałem też dzisiejszy krajobraz Wołynia, bardzo zaniedbany i ubogi w porównaniu ze stanem przedwojennym. Ogromne obszary żyznej, wołyńskiej ziemi, bezludne, nie uprawiane, porosłe burzanami. Jadąc przez te tereny nie spotkałem budownictwa wiejskiego. Jedynie stan dróg nie uległ większej zmianie. Przed wojną mieliśmy tylko jedną szosę łączącą Kowel Łuck i Równe. Pozostałe drogi były nieutwardzone, poprzez które wlokły się wozy ciągnione przez woły lub konie. Była to jednak inna epoka, kiedy poza koleją żelazną i pociągami ciągnionymi przez parowozy, bardo rzadko spotykało się inne pojazdy mechaniczne. Dziś na Wołyniu jest sporo dróg utwardzonych, wybudowanych jeszcze za czasów władzy sowieckiej, ale na skutek braku konserwacji obecny stan ich jest bardzo zły, a niektórych wprost nieprzejezdny. Oczywiście ma to wpływ na gospodarkę tego regionu. Jak można rozwijać gospodarkę mając tak zaniedbane drogi, poprzez które z trudem poruszają się pojazdy konne i traktory? Przykładem niech będzie droga ze Lwowa do Łucka.

Patrząc na ten nędzny stan gospodarki, a zwłaszcza na te opuszczone tereny żyznej ziemi wołyńskiej, nieodparcie nasuwa się wspomnienie głoszonej ongiś obłędnej ideologii OUN: „Wyryżem Lachów, tudi ichnia zemla budiet nasza i budiet samostyjna Ukraina”. Czyli: Wyrżniemy Polaków, zabierzemy ich ziemię i będziemy mieli niepodległą Ukrainę. Teraz ta przesycona krwią niewinnych ludzi ziemia jest w posiadaniu Ukraińców. Niepodległa Ukraina istnieje już ponad 20 lat i dotąd nie potrafiła zagospodarować posiadanych terenów. Jest to rezultat wyeliminowania kreatywnych grup etnicznych: Polaków, Żydów i Czechów. Grupy te były nośnikami cywilizacji i dzięki im przedwojenna gospodarka Wołynia kwitła. Region południowo - zachodni był spichlerzem płodów rolnych, zaś północno-wschodni słynął ze wspaniałych, dobrze zagospodarowanych lasów, stanowiących duże bogactwo narodowe. Te północne tereny Wołynia, dzięki obfitości paszy, sprzyjały hodowli bydła i trzody chlewnej. Oprócz tego były zagłębiem nieprzebranego runa leśnego – jagód, grzybów i orzechów również, pełne zwierzyny łownej i dzikiego ptactwa wodnego. Rzeki: Styr i Horyń oraz liczne ich dopływy, obfitowały w ryby dorodne i zdrowe, bo wody ich były wówczas czyste. Takie myśli o mojej ziemi ojczystej spędzały mi sen z powiek i były jakby moim z nią pożegnaniem. Usnąłem dopiero nad ranem.

W nadziei na lepsze warunki drogowe, powrót wybraliśmy przez graniczny Ościłóg, potem Zamość do Tarnowa, skąd już autostradą do Wrocławia. Na odcinku Kraków – Katowice niespodziewanie zaatakował nas ulewny deszcz, gwałtowny i obfity, bardzo utrudniał widoczność i tylko dzięki temu, że byliśmy na autostradzie, ostrożnie kontynuowaliśmy jazdę.

I wreszcie znaleźliśmy się w domu…

O roli jaką spełnił w tej ekspedycji Andrzej chciałoby się powiedzieć najkrócej - Bohater!... No bo to on podjął niezwykle śmiałą decyzję podróży na Wołyń i karkołomną jazdę po tamtych podłych drogach i bezdrożach, w dodatku mając pod opieką sędziwego, fizycznie słabego ojca.

© Copyright Anna Trusiewicz-Adrabińska        Design by : Free Templates